Frankenstein
Jest północ burza za oknem
Półmrok zasłania dwie twarze okropne
Przepite oczy czerwone jak pochodnie
Zmęczone jakby zbyt dużo widziały
Biały fartuch i czerwone plamy
Barwy jakby był 11 listopada
Tynk odrapany odchodzi od ściany
I człowiek którego nikt juz nie kocha ma
Swój projekt i mózg filozofa
Zadanie z którego się za chuj nie wycofa
Wielki zamek z okrągłą wieżą
W piwnicy podziemia rozmawia z nim echo
Daleko ludzie co od dawna nie wierzą
Jego irytacja wciąż rośnie jak drzewo
On tworzy swe arydzieło
Nie zastanawia się co go natchnęło
Już przestał sprzątać tu smród i brud
Zaszywa martwe ciało potem ostrzy nóż
Wokół głowy lata mu kilka much
Co jakiś czas odgania je gwałtowny ruch
Ręki nie śpi po nocach jeah jebana obsesja
Jebana obsesja jeah jebana obsesja
Na dworze ruszył się wiatr nie mały
Co buja z łatwością wielkimi brzozami
A niebo wygląda jakby Bóg się obraził
Zaraz porazi nas tu piorunami chyba
Nawet nie wiem jak to coś się nazywa
Ale właśnie otworzyło oczy ożywa
Ten cały organizm widzę jak wstaje
I płacze ten co ożywił olbrzyma
A mój strach definiuje Potwora
To mój strach GO zaatakuje Obrona
Na nic wiara i starania Doktora
Jak wygram ze strachem nic mnie nie pokona
Nic mnie nie pokona
Nic mnie nie pokona
Nic mnie nie pokona
Nic nas nie pokona
Powstań
Kiedy dwa razy klasne
Podnieś ręce
Kiedy dwa razy klasne
I skacz skacz skacz skacz
Skacz skacz skacz skacz skacz Frankenstein
Powstań
Kiedy dwa razy klasne
Podnieś ręce
Kiedy dwa razy klasne
I skacz skacz skacz skacz
Skacz skacz skacz skacz skacz Frankenstein
Alive. It's alive. It's ALIVE
Nic nas nie pokona
Nic nas nie pokona
Nic nas nie pokona
Nic nas nie pokona