Z Usmiechem Dziecka Kamien
Z uśmiechem dziecka kamień
Ze szczytu góry sturlał
Lecz tak swe oparł ramię
Że pod nim pękła góra
I pierwszym drgnęła płaczem
Więc długo na jej zbocze
Tak smutnym wzrokiem patrzył
Aż strumień z niej utoczył
Ale o wschodzie słońca
Strumienia szum poranny
Tak po pustyni rozsiał
Zmieniwszy w oceany
Że mógł zastąpić oddech
Przypływem i odpływem
I uznał to za dobre
I przyśnił pierwszą rybę
Jak było na początku
I jak się zdarzyć mogło
Przez tego który w końcu
Powiedział pierwsze słowo
Dla oceanów lustrem
Nieba błękity zimne
Wciągnęły by w swą pustkę
Gdyby nie furkot skrzydeł
Ponad obfite gaje
Stworzone by ideał
Nazwany trafnie rajem
Samoistnie się spełniał
Jak było na początku
I jak się zdarzyć mogło
Przez tego który w końcu
Powiedział pierwsze słowo
Kobietę i mężczyznę
Których ulepił z gliny
I którym darował życie
Dzieląc je odtąd z nimi
Zastał w ramionach drzewa
Nagich pod jego cieniem
Jak owoc grzechu niewart
Dojrzewał w ich spojrzeniach
Jak było na początku
I jak się zdarzyć mogło
Przez tego który w końcu
Powiedział pierwsze słowo